11 września 2013

Kupa i reszta wariacji

Kupa rządzi moim życiem już 3 rok. Do tego praca, choć aktualnie dzięki naszemu wspaniałemu Tusku, a raczej dzięki Matkom I Kwartału, do których się zaliczam, siedzę sobie na rodzicielskim. Nie, nie całym, ale częściowo go wykorzystamy. Oboje. A co!

Aktualnie mam spadek formy. Poziomka osiągnęła rozmiary Truskawkowego Ciastka, a że chodzić nie umie, ba! nawet siedzenie średnio jej wychodzi, to noszę te dobre 10kg pół dnia na grzbiecie. Dlaczego noszę? bo to kolejny charakterek w rodzinie i właśnie zafundował mi ten mały osobnik ryk na 4 fajerki, z łzami jak grochy, sopranem na przemian z basem i dławieniem się łzami (w tym momencie już nie mogłam udawać, że mnie nie ma :P ) A ja jestem jakaś spolegliwa ostatnio, nie mam sił na ryki, wrzaski i ogólnie coś mi słabo całe to matkowanie idzie. Mam ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie, wiec pewnie w rejony jakiejś maciupciej wyspy koło Madagaskaru i żeby mnie nikt tam nie znalazł. Jeden dzień bym tylko spała, drugi dzień bym wylegiwała się na mojej maciupkiej plaży pożerając kokosy i krewetki z majonezem (skąd? no, jak to skąd? od ślepego, kulawego i głuchego kucharza z pobliskiej knajpy z 3 gwiazdkami Michelin :D ) No i tak mi się marzy beztroski czas, choć może nie tyle beztroski, co bezdzieciowo-bałaganowy.

Znając życie, na trzeci dzień popłynęłabym wpław do domu usychając z tęsknoty (i z bólu cycków, bo przecież moja Panna 8miesięczna jeszcze nie-od-cyckowana).

Moje marzenia zepchnięte na codzień w jakiś nieodkryty, głęboki zakamarek mojej świadomości, kopnęły mnie dziś boleśnie w zadek, kiedy to z rozwianym włosem, latając z moim zaryczanym styczniowym Klopsem, potknęłam się o 3 pary trampek Hałabały, po to by wdepnąć gołą nogą w kupę piachu, która się niestety w domu perfidnie panoszy od dni kilku. Przy okazji Poziomka ośliniwszy mnie całkowicie prawobocznie, okichała mnie radośnie również frontalnie (radośnie, bo ją okichana mama ucieszyła i przerwała na chwilę dwugodzinny ryk pt: "chcę spać, ale nie chcę IŚĆ spać!)
I taka okichana, ośliniona, rozpieprzona wrzuciłam swe dziecię (wyjące) do łóżka (Agatko, nie podoba mi się, że się tak zachowujesz. Bardzo brzydko tak płakać i bez sensu, bo sama wiesz, że chcesz spać...) i usiadłam przed kompem w moim pięknie zabałaganionym mieszkaniu, po to by się wyrzygać z emocji, a nie, nie daj Boże! gdzieś może załapać doła czy jeszcze zacząć sprzątać, a może nawet ugotować sobie obiad (bo, dzieci rzecz jasna obiad mają zrobiony).

I tak, chce mi się do pracy wracać, ale potrzeba ta wynika z chęci ucieczki raczej, bo w pracy stosunki różne i często pracować spokojnie się nie da, słysząc co lepsze rewelacje ( na swój temat też).

Pozioma padła, jak na prawdziwą poziomkę przystało, cała w pąsach i rosie. :P
Zabieram skopany zadek i wracam do prania, bo mi mąż rano zaskomlał, że skarpet nie ma.
A za godzinę pora się ruszyć w tą zaokienną szaro-burość po Hałabałę i mentalnie przygotować na trajkotanie do 20ej ;)

Dzień jak codzień.
Chyba mi lepiej. :)


A tak widzi mnie mój syn. Jak widać rozczochrana, ale uśmiech na półgębku jest ;)
Dodaj napis


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz